Lot z najwyższego szczytu Tatr Polskich - Rysów 2499m n.p.m.

Zimą gdy śnieg spowije góry a temperatura spada poniżej zera wielu paralotniarzy zamienia „szmatę” na inne bardziej przyjazne formy rekreacji a niektórzy z nich  w poszukiwaniu termiki wyjeżdżają nawet na odległe kontynenty. Pewną  i jak sądzę ciekawą  formą zimowego paralotniarstwa mogą być loty z  trudno dostępnych wierzchołków na które samo wejście z glajtem jest pewnym problemem a start może okazać się bardzo trudny lub niemożliwy.

Mijającej zimy jako cel  obrałem wierzchołek naszej najwyższej góry czyli Rysów o wys. 2499 m npm. Poniekąd o wyborze  zadecydował fakt, że pomimo 15 lat istnienia paralotniarstwa w Polsce jak dotąd nikt  nie zleciał  z tej góry na glajcie.  W roku 1977 pierwszego (i jak dotąd nie powtórzonego) lotu na lotni z Rysów dokonał nowotarżanin Józiu Gigoń. Jednak lotnia i paralotnia to dwa różne aparaty latające, wymagające różnych warunków startu zwłaszcza gdy trzeba rzucić się... w przepaść. Lotnia ma tutaj zdecydowaną przewagę zwłaszcza w rękach tak dobrego pilota jakim jest Gigoń.

Jak to bywa z lotami w górach wysokich najistotniejszym warunkiem powodzenia  przedsięwzięcia jest precyzyjne „wstrzelenie” się w pogodę. Z tym jednak nie było kłopotu, będąc na miejscu wystarczyło śledzić prognozy i cierpliwie czekać trenując kondycję. Początek zimy był jednak wyjątkowo kapryśny jeśli chodzi o wiatry a późniejsze duże opady śniegu, które zaczęły się końcem stycznia spowodowały długotrwałe utrzymywanie się III stopnia zagrożenia lawinowego.

Początkiem marca zapaliło się żółte światło tzn. od ratownika dyżurującego w „Moku” otrzymałem informacje, że podejście na Rysy jest przetarte. Teraz należało „zaczaić” się na jakiś wyż i można było ruszać w górę. Z analiz prognoz  wynikało, że dni 6,7,8 marca miały być pozbawionymi silnego wiatru i niskiego zachmurzenia a więc warunki w sam raz na lot.

W piątek przed siódmą rano wraz z Januszem Gąsienicą docieramy do Morskiego Oka. Jest piękny poranek: bezchmurne niebo, mróz –12 stopni C i bezwietrznie, jednym słowem „warun” na zlot! 

W dobrym tempie pokonujemy taflę Morskiego Oka  i podejście nad Czarny Staw pod Rysami. Do pokonania mamy 1100 metrów różnicy wysokości co z uwzględnieniem plecaka z glajtem i resztą sprzętu powinno nam zająć 3-4 godzin.

Sprzęt na lot dobrałem specjalnie z uwzględnieniem  ciężaru (i bezpieczeństwa) a więc skrzydło Ajos 26 (najlżejsze), uprząż Classic z klamrami standard bez potektora i systemu ratowniczego, kask, radio, aparat fot., termos, patenty do przytrzymania glajta, razem 12,5 kg.

Na podejściu za Czarnym Stawem czuć mocny spływ około 2 m/s, ale to normalne zjawisko o tej porze dnia i takiej temperaturze powietrza. Podchodzimy formacją w kształcie szerokiego i stromego żlebu dochodzącego aż pod ściany Wołowego Grzbietu. To tędy poszła potężna lawina zabierając grupę turystów z których szóstka prawdopodobnie nadal znajduje się w Czarnym Stawie. Pomimo iż teraz śniegu w żlebie jest znacznie mniej szybko i „na paluszkach” trawersujemy  go w kierunku tzw. Buli pod Rysami. Tutaj jesteśmy poza zasięgiem ewentualnej lawiny ale pojawia się problem w postaci zlodowaciałego śniegu. Nie posiadamy raków i podchodzenie wymaga wybijania butami stopni i wzmożonej ostrożności a to pochłania czas i energię.

Żaden z nas nie był wcześniej zimą na Rysach a moja znajomość tego szczytu ogranicza się do jednego letniego wyjścia na wierzchołek przy widoczności 5 metrów. Z tamtego pobytu nie pamiętam aby na wierzchołku lub w jego okolicy było jakieś miejsce do startu  dlatego zakładam, że start odbędzie się z tzw. „rysy” – czyli długiego i stromego żlebu przecinającego północną ścianę Rysów.

Wkrótce docieramy do podstawy żlebu stwierdzając, że nie ma w nim lodu co pozwoli na bardziej komfortowe poruszanie się. W miarę podchodzenia rozglądam się za miejscem do startu. Czym wyżej jednak „rysa” staje się węższa i bardziej stroma i czuć w niej spływ. Realne wydaje się zatem założenie startu mniej więcej w połowie długości żlebu chociaż miejsce to znajduje się dużo poniżej wierzchołka (ok.100-150m). Postanawiamy jednak najpierw zaliczyć szczyt a później zadecydować o miejscu startu. Wierzchołek osiągamy dokładnie po pięciu i pół godzinie podchodzenia, jest nadal bezchmurnie a lekki termiczny wiaterek podwiewa od strony Słowacji.

Po odpoczynku przystępuję do oględzin terenu: w kierunku wschodnim opadają kilkuset metrowe zerwy bez szans na start, natomiast moją uwagę zwraca niewielka depresja  opadająca w kierunku południowo-zachodnim i podcięta po kilkudziesięciu metrach ścianami. Dno żlebu pokryte jest śniegiem, który pokrył wszystkie prawie kamienie, co pozwoliłoby na w miarę wygodne rozłożenie glajta a co najciekawsze co chwilę dokładnie  żlebem przechodzą podmuchy.

Miejsce wydaje się więc odpowiednie do „odpalenia” chociaż pojawia się  problem w postaci grani, którą trzeba będzie przelecieć kierując się nad Morskie Oko. Najniższym punktem grani jest Żabia Przełęcz, by ocenić różnicę wysokości pomiędzy startem a przełęczą muszę trochę zejść szlakiem w kierunku doliny Mięguszowieckiej skąd dobrze widać profil grani. Wygląda, że przy rzeczywistej doskonałości mojego glajta ok. 6,5 powinienem bez problemu przedostać się ponad przełęczą. Z taktycznego punktu widzenia wszystko jest więc o.k. a zatem czas na działanie.

U samej góry żlebu w miejscu gdzie będzie czasza montuję „patenty” czyli zwykłe bieliźniane żabki z linką zakończone drewnianą kotwą służące do podtrzymania glajta aby nie zsuwał się po stromym śniegu.

O ile „patenty” dobrze przytrzymują czaszę od góry to krawędź spływu jest co chwilę podnoszona przez podmuchy termiczne i muszę ją ostatecznie przyłożyć śniegiem by „uspokoić” glajta. W przyszłości trzeba będzie pomyśleć o mocowaniu żabkami także spływu. Po wpięciu się do glajta wyczekuję jeszcze chwilę na powiew i startuję. Z chwilą oderwania od ziemi jak ręką odjął mijają wszelkie wątpliwości, lecę zaraz w kierunku przełęczy czujnie kontrolując wysokość. Jest jej jednak na tyle, że nad granią zakręcam i robię krótki trawers w drugą stronę.

Wygrzane południowe ściany oddają trochę energii delikatnie bujając glajtem, jest to jednak zbyt mało by utrzymać  wysokość muszę więc ostatecznie przeskoczyć na zawietrzną stronę grani. Z wiatrem lecę nad Czarny Staw po lewej mijając ścianę Kazalnicy Mięguszowieckiej następnie zaś kieruję się na grań Żabich Szczytów zamykającą od wschodu Dolinę Rybiego Potoku i Morskie Oko. Lot jest spokojny mogę więc wykonać parę zdjęć z powietrza i podlecieć bardzo blisko skalnych ścian. Nad taflą Morskiego robię kilka ostrych zakrętów i po kilkunastu minutach lotu ląduję na zamarzniętym stawie.  Wiele godzin przygotowań i podejścia na górę i kilka minut lotu... takie jest zimowe latanie ! 

Na koniec pragnę podziękować wszystkim (szczególnie kolegom z TOPRu), którzy pomogli  w  organizacji mojego przedsięwzięcia.

                                                                                       Krzysztof Dudziński


powrót