Z paralotnią na Kilimandżaro - 2001 Marzec 2001

Kilimandżaro często nazywana Dachem Afryki jest najwyższą wolnostojącą górą świata. W ciągu 90 lat, które minęły od sporządzenia pierwszej mapy wierzchołka, powierzchnia tamtejszych lodowców zmalała o 82 procent ! Jeszcze niedawno przewidywano, że lodowce na Kilimandżaro przetrwają do 2080 roku. Według prognoz najnowszych lód zniknie przed rokiem 2020.

By na własne oczy zobaczyć lód prawie na równiku w połowie marca  członkowie sekcji paralotniowej Aeroklubu Nowy Targ (Gabriel Batkiewicz, Krzysztof Dudziński, Janusz Gąsienica, Katarzyna Gogół)  wzięli udział w wyprawie do środkowej Afryki. Celem wyjazdu było zorientowanie się co do możliwości i warunków lotów na paralotniach w rejonach: szczytu  Kilimandżaro (5895 m npm) oraz  Wielkiego Rowu Wschodniego.

Pomimo iż szczyt Kilimandżaro znajduje się na terytorium Tanzanii, większość turystów dociera tam poprzez Kenię. Taki wariant obraliśmy również i my. Po przylocie do Mombasy wynajętym busem docieramy do granicy z Tanzanią (ok.300 km) a stamtąd znowu samochodami terenowymi aż do wioski Marangu skąd już piechotą wyrusza się na szczyt Kilimandżaro.

Cały masyw Kilimandżaro jest parkiem narodowym (Kilimanjaro National Park w skrócie KNP) i wejście na jego teren wiąże się niestety z uiszczeniem stosownych opłat przy których cena biletów do TPN-u to śmieszna jałmużna. Dodatkowo każda grupa a nawet pojedyńczy turyści obligatoryjnie muszą na czas trwania wejścia wynająć przewodnika a najlepiej dwóch co skutecznie uszczupla nasze zasoby finansowe o kolejne kilkadziesiąt „zielonych”. Niezależne wejście na teren KNP jest nielegalne i zabronione a nad przestrzeganiem przepisów i porządku na jego terenie czuwają czarni uzbrojeni w długą broń strażnicy.

Chociaż w Tanzanii oficjalną walutą jest szyling tanzański to wszelkie rozliczenia czy to w sklepach czy urzędach najchętniej przyjmowane są w dolarach amerykańskich.

Na razie nie zdradzamy przewodnikom naszych planów glajtowych.  "Odciążeni" o kwotę prawie 1500 dol. przekraczamy bramę parku Marangu Gate (1980m npm), za którą wkraczamy w tropikalną dżunglę pełną dzikich zwierzaków. Nasze trzy glajty też raźno pomykają.... tyle tylko, że na głowach tragarzy z którymi chcąc nie chcąc musieliśmy dojść do porozumienia (kolejne wydatki).

Praktycznie dojście na szczyt podzielone jest na cztery odcinki dzienne (średnio po ok.10 km) plus jeden dzień aklimatyzacyjny, który należy spędzić na wysokości 3800 m npm w obozie Horombo Hut.

Drugi dzień podejścia rozpoczynamy w Mandara Hut na  wysokości 2700m npm. Tragarze już wcześniej pobiegli z glajtami my za nimi powolutku bacząc na słowa naszego przewodnika „pole pole” co w wolnym tłumaczeniu znaczy „spoko spoko chłopcy”. I pomimo iż ścieżka podejściowa jest szeroka i niezbyt stroma niczym szlak na Halę Gąsienicową to pośpiech z uwagi na wysokość nie jest wskazany.

Trochę niepokojąco wyglądają chmury pędzące ponad granią Mawenzi.  Mamy świadomość, że nasze przedsięwziecie jest wielką loterią dlatego bez paniki przyjmujemy wyroki natury, mamy jeszcze 2-3 dni podejścia przed sobą. Po sześciu godzinach marszu docieramy do  obozu drugiego Horombo Hut na wysokości 3800m npm. Stąd już dobrze widać cel naszej wędrówki choć jest on jeszcze bardzo odległy.

Wieczorem w obozie ujawniamy przewodnikom nasze plany i niespodziewanie okazuje się, że wywołaliśmy wilka z lasu. Przewodnicy stawiają dodatkowe żądania finansowe: po 400 papierów od każdego glajciarza! W żaden sposób nie możemy im tyle zapłacić nawet gdybyśmy mieli tyle kasy przy sobie. Na nic zdaja się pertraktacje i próby znaleźenia innych rozwiązań, tanzańczycy są nie ugięci: tłumaczą cenę wysokimi  kosztami (łapówkami) dla obsługi parku itp.

W obliczu takich argumentów musimy się poddać. Glajty pozostają w obozie drugim, my zaś z samym sprzętem biwakowym ruszamy w stronę ostatniego obozu Kibo Hut, rezygnując z dodatkowego dnia aklimatyzacji.

Ostatni odcinek podejścia z Kibo Hut (4750m npm) jest zarazem najtrudnieszym. W Kibo dość intensywnie dają o sobie znać objawy choroby wysokościowej. Prawie nikogo nie omija ogólne osłabienie, bóle głowy itp. To dlatego 75% turystów wybierajacych się na wierzchołek kończy swoją wędrówkę właśnie tutaj.  Na szczyt wyrusza się z Kibo Hut  o północy a to dlatego, że i tak prawie nikt na tej wysokości nie może zasnąć i po drugie bo nocą jest znacznie chłodniej i dzięki temu łatwiej jest podchodzić.

Po około siedmiu godzinach podejścia stromymi piargami wydostajemy się na koronę wulkanu w miejscu nazwanym Gillman’s Point. Jest jeszcze ciemno, więc by utrwalić nasz „wyczyn” na filmie musimy  poczekać na pierwsze promienie słońca. Po tanzańczykach towarzyszącym nam Gabrielu i Ahimidiu nie widać śladów zmęczenia, tak jakby podeszli  na... Nosal. My jesteśmy wyczerpani, kręci się nam w głowach i chcemy jak najszybciej schodzić w dół.

O świcie z wierzchołka podziwiamy piękny wschód słońca i morze mgieł ponad dżunglą, robimy też kilka pamiątkowych fotek dla sponsorów. Pozostaje jeszcze dwudniowe zejście do wioski Marangu i na tym rekonesans na Kilimandżaro kończymy.

Po jednodniowym odpoczynku w Marangu wyruszamy wynajętym samochodem terenowym w kierunku zachodnim, w rejon Wielkiego Rowu Wschodniego, gdzie znajduje się nieczynny krater wulkanu Ngorongoro (3650 m) a w pobliżu miejscowości Mto-Wa-Mbu przebiega krawędź uskoku tektonicznego, wypiętrzona na około 350 metrów a ciągnąca się na długości kilkudziesięciu kilometrów. Teren wygląda na nadający się do latania więc postanawiamy go sprawdzić. Po rozbiciu namiotów w Mto-Wa-Mbu wyruszamy do wioski by nawiązać kontakt z miejscowymi, którzy wskażą drogę na górę bowiem masyw uskoku jest gęsto zarośnięty dziką roślinnością i sami nic tu nie wskuramy. Wkrótce trafiamy na człowieka prowadzącego coś w rodzaju agencji turystycznej, który zgadza się za drobną opłatą (35 dol.) wyprowadzić na uskok i wskazać miejsce do startu paralotni. 

Rano wraz z umówionym przewodnikiem o imieniu Wesby i jego pomocnikiem wyruszam w górę. Pozostała część ekipy udaje się w tym czasie  na zwiedzanie parku Ngorongoro. Znanymi tylko miejscowym ścieżkami przebijamy się początkowo przez dżunglę by potem wydostać się na zbocze uskoku skąd widać w dole wioskę i jezioro Maniara. Po około 1,5 godzinnym podejściu wydostajemy się na górę uskoku. Okazuje się, że jego krawędź jest równie gęsto zarośnięta jak samo zbocze co praktycznie nie daje żadnych szans na start. Wesby prowadzi jednak wzdłuż krawędzi w miejsce gdzie ponoć ma być teren do startu. W końcu wyprowadza mnie na maleńką polankę o rozmiarach 3x5 m oznajmiając, że jesteśmy na miejscu. Tłumaczę mu wskazując na okalające polankę chaszcze, że nie mam możliwości stąd wystartować bo jest zbyt wąsko by nawet rozłożyć skrzydło. Niezbędna  będzie jakaś siekiera lub piła by to wszystko wyciąć. Pomocnik przewodnika udaje się gdzieś by po pół godzinie przyprowadzić człowieka z maczetą, który za drobną opłatą (5 dolarów) doprowadza miejsce do stanu pozwalającego na jakie takie rozłożenie glajta. Na szczęście na takie dziwne eskapady zabieram Ajosa, który idealnie sprawdza się w trudnych warunkach.

Wiatr wieje lekko z boku ale kręcące w kominach ptaki wskazują na lotne warunki i termikę więc postanawiam zrobić lot rekonesansowy. Po starcie udaje mi się zaraz trafić w komin i pomimo braku wariometru wykręcam się ponad startowisko ku uciesze wymahujących aborygenów. Skoro tak ładnie nosi decyduję się na małe zwiedzanie okolicy i z bocznym wiatrem lecę wzdłuż krawędzi uskoku. Co parę kilometrów trafiam na kolejne noszenia, które pozwalałyby  przelecieć wzdłuż klifu nawet kilkadziesiąt kilometrów. Możnaby wykonać taki lot gdyby była łączność radiowa i zabezpieczony transport w tym trudnym terenie.

Szybko porzucam te pomysły i odchodzę w kierunku najbliższej wioski nad zielone pola uprawne które wydają się idealne do lądowania. Przelatując nad samą wioską wyraźnie słyszę okrzyki i wrzawę wskazujące na to że zostałem dostrzeżony. W takich chwilach zawsze mam obawy czy po wylądowaniu wszystko skończy się pokojowo.

Będąc już bardzo nisko dostrzegam, że zielone łąki do których się przymierzałem są polami uprawnymi ryżu z warstwą wody! Błyskawicznie muszę zmienić miejsce lądowania i obieram łączkę przy murzyńskiej chacie. Z ulgą stwierdzam, że ląduję na twardym gruncie. Po chwili z wioski i okolicznych pól zbiega się w moim kierunku około setka ludzi. Otaczają kołem i bacznie obserwują każdy mój ruch. Ci śmielsi podchodzą nawet do samego glajta, dotykają tkaniny oraz linek ze zdumieniem kręcąc głowami. Szybko wyciągam aparat i proponuje wspólne zdjęcie na co miejscowi bardzo chętnie przystają. Po ich gestach wnioskuję, że są pokojowo nastawieni do białych przybyszów na szmacianych skrzydłach i po chwili mocno machając rękami nawiązuję dialog. Muszę jakoś się z tej wioski wydostać, pytam więc o Mto-Wa-Mbu starając się jak najwyraźniej wypowiadać nazwę. Ku mojemu zdziwieniu z grupy podchodzi do mnie młoda kobieta i poprawną angielszczyzną informuje, że mieszka w Mto-Wa-Mbu i może mnie tam zaprowadzić, a więc jestem uratowany! Po drodze mijamy bananowe i cytrynowe zagajniki, kokosowe palmy i pola pełne różnorakich upraw i muszę przyznać, że wyobrażałem sobie Afrykę bardziej suchą i nie tak zieloną. 

Kolejny dzień poświęcamy na loty z uskoku. Tym razem na jego krawędź  udaje nam się wyjechać samochodem terenowym wykorzystując częściowo drogę prowadzącą do parku Ngorongoro. Nadkładamy co prawda wiele kilometrów ale oszczędzamy żmudnego podchodzenia z glajtami w afrykańskim upale. Niespodziewanie na startowisku zjawia się mój wczorajszy przewodnik Wesby i oznajmia, że za każdy start będziemy mu musieli zapłacić po 35 dolarów. Na nasze pytania za co właściwie mamy płacić wyjaśnia, że jest na tym terenie oficjalnie działającym agentem i musi na kimś zarobić bo też ma koszty dziłałalności. Zupełnie nie trafiają do nas jego argumenty i od razu przechodzi nam ochota na dalsze latanie w Tanzanii. Symboliczny zlot z klifu (za 35 dolarów) wykonuje jedynie Gabryś a pozostali zjeżdżają do wioski samochodem kończąc definitywnie działalność paralotniową. Kolejne dni poświęcamy już wyłącznie na zwiedzanie rezerwatów z dzikimi zwierzątkami.

Trochę żałujemy, że tak niewiele polataliśmy na „czarnym lądzie” ale za to zdobyliśmy wiele nowych doświadczeń w całkiem obcym nam kulturowo środowisku. Tanzania to bardzo ładny i wart odwiedzenia kraj, (niekoniecznie z glajtem) chociaż należy liczyć się z tym, że dla przybysza z Europy zderzenie z kulturą i obyczajowością tam panującą może być dużym przeżyciem a nawet szokiem.

W imieniu uczestników wyjazdu chciałbym podziękować naszym sponsorom a więc  oddziałowi PZU w Nowym Targu za ubezpieczenia oraz firmie JMP z Szaflar za odzież ochronną.

Krzysztof Dudziński


powrót